Od dłuższego czasu chodzą za mną podpłomyki.
W sieci jest kilka przepisów, ale jak na moje oko, to nie to.
Te, które pamiętam z dzieciństwa, piekała Pani Bronka - świętej pamięci sąsiadka, do której jako dziecko nagminnie biegałam na mleko prosto od krowy :)
Pani Bronka nie należała do osób przesadnie dbających o czystość,
chciałoby się nawet rzec, że wręcz przeciwnie.
Pomiędzy domem, a dwoma małymi stajniami (jedna dla aż! dwóch krów, druga dla dwóch koni) rozpościerał się ogromny gnojownik. Przez kuchenne okno,
jak już się człowiek przebił przez gąszcz mirtów i innych roślinnych szczepek, można było obserwować co się przed stajniami dzieje.
A zazwyczaj nie działo się nic. Sufit we wspomnianej kuchni roił się od much. Wszędzie można się było natknąć na lepy na muchy, na których po godzinie
było już tak tłoczno jak w PKP relacji Łódź -Warszawa.
Pod oknem stał drewniany stół z szufladą, której zawartość stanowi odrębną historię), otoczony zazdrostką na gumce. Pod spodem było dosłownie wszystko. Na starym kaflowym piecu z blachą zawsze stał garnek z wodą i tłuste brązowe miski emaliowane i aluminiowe łyżki.
Cudów niewidów gospodarstwo, Pani Bronki i jej męża
( również śp.) Pana Bolka, skrywało bez liku, toteż byłam nim zafascynowana
i przesiadywałam tam całymi bożymi dniami.
Studnia, z której ręcznie ciągnęło się wodę, chlewik, w którym już od dawna nie było świń, tajemne piwnice w ziemi, strych, na którym deptało się siano
i ta stodoła, nie! nie stodoła - STODOOOŁAAA, wieeelka, nie sposób opisać, w kilku słowach, zatem zostawiam na kiedy indziej.
W moim domu było jak w pudełku, czyściutko.. babcia wiecznie grasowała z klapką na muchy, toteż żadna się nie "prześłizgła", kawałek pola, tunel z pomidorami, ogród z kwiatami, sad, że zwięrząt tylko pies Burek.
Przetwory się robiło, ciasta różnego kalibru i kształtu się piekło,
ale chleb pieczono rzadko.
Pfii.. żadna atrakcja dla małego dziecka.
Za to u Pani Bronki chleb był pieczony na okrągło, kiedy by się nie weszło do jej kuchni, zawsze gniotła jakieś ciasto, to na makaron, to na chleb, na podpłomyki. Fantastyczne.. z prawdziwego pieca chlebowego, przesiąknięte zapachem drzewa śliwowego. Nigdzie nie jadłam lepszych.
Niewiem czy to zasługa zacnej receptury, czy to właśnie specyficzny, "stajniowy" zapach sprawiały, że były one niezastąpione.
Przepis wzięła ze sobą do grobu. Wiem tylko napewno, że przed upieczeniem smarowała je swojską słodką śmietanką i posypywała cukrem.
Jutro zarobię mąkę pszenną ze słodką śmietanką i zobaczę co z tego wyjdzie.
A teraz odmówię " zdrowaśkę" za nieboszczkę Bronkę, może przyśni mi się przepis na te cudowne podpłomyki :)
ASIĄTKO ŚLICZNIE TO WSZYSTKO OPISUJESZ :)
OdpowiedzUsuńJak tylko Ci się udadzą te podpłomyki to zamieść przepisik będą inni zajadali.Nadal jestem pod wrażeniem i nadal Twoje opowiastki czyta się z zapartym tchem:) CUDNIE:) POZDRAWIAM PISARECZKĘ.
Opisujesz wszystko tak kapitalnie i z dodatkiem dobrego humoru ,że się uśmiałam po pachy , dodajesz te szczególowe opisiki REWELKA .Pięknie umiesz przekazać wszystko , myśli , opisy , domieszkę humoru a to tworzy cudną KOMPOZYCJĘ barwnego opowiadania , Ja już czuję jakbym tam była , pisząc przenosisz ludzi natychmiast w inny świat ... BRAWO BRAWO BRAWO. No i PODPŁOMYKI MUSZĄ SIĘ UDAĆ !!!!:)
OdpowiedzUsuńJak miło to słyszeć :) a podpłomykowe eksperymenty już wkrótce :))
OdpowiedzUsuńI własnie to jest To - uroki zycia na wsi,czyz to nie cudowne po tylu latach móc wspominac i opisywac to wszystko co sie wydarzyło...!
OdpowiedzUsuń